Golf w Białym Domu

"Dlaczego nie zaczniesz uprawiać bezpieczniejszego sportu, np. grać w golfa?" - takie pytanie usłyszał Barack Obama od swojej żony, Michelle, kiedy po raz kolejny wrócił kontuzjowany z meczu koszykówki.

Niemal natychmiastowo Obama kupił komplet używanych kijów i rozpoczął treningi. Ta historia miała miejsce ponad 10 lat temu. Dziś Obama jest prezydentem Stanów Zjednoczonych i znajduje się w pokaźnym gronie tych mieszkańców Białego Domu, którzy byli zapalonymi golfistami.

Golf to fatalna sprawa dla polityka

Mogłoby się wydawać, że golf, tak ściśle związany z amerykańską kulturą, był od zawsze popularnym sportem wśród prezydentów Stanów Zjednoczonych. Tymczasem do Białego Domu wkroczył dopiero w XX w. za sprawą prezydenta Williama Howarda Tafta i to w otoczce sportu niewskazanego dla poważnego polityka. Kilka lat wcześniej 25. prezydent Stanów Zjednoczonych, William Mckinley, zainteresował się "grą sprowadzoną do Ameryki przez pewnego Szkota". Jego doradcy przekonywali go jednak, że ludzie nie chcieliby, aby ich lider marnował czas na polu golfowym, podczas gdy wokół szalała rewolucja przemysłowa. Z tego, co wiadomo, Mckinley połknął bakcyla mimo wszystko.

C swoim zamiłowaniu do golfa jako pierwszy otwarcie mówił jednak Taft. Swoją pasję propagował niejako na przekór otoczeniu, a zwłaszcza radom swojego mentora Theodore'a Roosvelta. To właśnie on powiedział mu, że granie w golfa może mieć fatalne skutki dla polityka. Słowa Roosvelta miały na poły żartobliwy charakter, a mimo to spowodowały, że "piętno niestosowności" utrzymywało się przez długi czas.

Jeszcze John F. Kennedy często zabraniał fotografom, by robili mu zdjęcia podczas gry w golfa na Palm Beach czy Hyannis Port. Przez ostatnich kilka dekad status golfa powoli poprawiał się. Złą reklamę zrobił mu jednak George W. Bush, który stwierdził, że uprawianie tego sportu podczas trwania wojny w Iraku jest nie na miejscu.

I rzeczywiście, Bush przez niemal cały okres amerykańskiej ofensywy na Irak w golfa nie grał. Impulsem do podjęcia takiej decyzji była śmierć Sérgia Vieiry de Mello.

Bush opowiadał o tym następująco: "Pamiętam ten dzień, kiedy de Mello, ówczesny działacz United Nations, został zabity w Bagdadzie. Grałem wówczas w golfa gdzieś w środkowym Teksasie. Poinformowano mnie o tym, gdy byłem na polu. Pomyślałem wtedy, że nie warto już grać. Chociaż w ten sposób mogę wyrazić solidarność z rodzinami zabitych. Granie w golfa podczas wojny wysyła po prostu złe sygnały".

Czy ten gest rzeczywiście był tak szlachetny, na jaki wyglądał? Amerykański prezydent nie grał w golfa, ale za to łowił ryby i spędzał mnóstwo czasu na swoim ranczo (Bush to rekordzista wśród mieszkańców Białego Domu, jeśli chodzi o liczbę dni wykorzystanych na urlop). A co najbardziej paradoksalne, nigdy nie pojawił się na pogrzebie zabitego w Iraku żołnierza. W tym kontekście owa deklaracja o rezygnacji z golfa zabrzmiała co najmniej irytująco.

Prezydent zawsze wygrywa?

Wśród prezydentów Stanów Zjednoczonych najwięcej zasług, jeśli chodzi o propagowanie golfa, ma z pewnością Dwight D. Eisenhower. Powszechnie uważa się, że Ike był najlepszym golfistą spośród wszystkich mieszkańców Białego Domu. 34. prezydent Stanów Zjednoczonych angażował się również w golfowe wydarzenia. Zazwyczaj przyjeżdżał na sam koniec turnieju Masters, żeby pogratulować zwycięzcy. Za jego prezydentury najczęściej w rozgrywkach tych triumfował Sam Snead albo Ben Hogan. Wokół przyjazdu Eisenhowera zawsze było dużo szumu medialnego, co dodatkowo wpływało na rozkwit popularności samej dyscypliny. Ike był zresztą członkiem klubu Augusta.

Golf nie zdołał oczywiście zachować pełnej autonomii i uchronić się od politycznych konotacji. Niektórzy mieszkańcy Białego Domu wykorzystywali go do załatwiania parlamentarnych interesów. Przykładem może być tutaj Lyndon B. Johnson czy Richard Nixon. Ten pierwszy traktował pole golfowe jako dobre miejsce, żeby przekonywać senatorów do popierania jego decyzji. Tym sposobem udało mu się na przykład zatwierdzić uchwałę o prawach wyborczych w 1965 roku. To właśnie Johnson wypowiedział kiedyś słynne zdanie: "Jeżeli chcesz być politykiem, musisz nauczyć się jednego: nigdy nie możesz wygrać w golfa z prezydentem".

Czystą miłością do tego sportu pałał z pewnością George H. Bush. Zresztą cały klan Bushów był i jest mocno związany z golfem. Duża w tym zasługa George'a Herberta Walkera, dziadka 41. prezydenta Ameryki. Kiedy ten był przewodniczącym U.S. Golf Association w 1920 roku, zainicjował wówczas Walker Cup, czyli międzynarodowy turniej dla amatorów, reprezentujących Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i Irlandię.

Jak głosi legenda, Walker wcale nie chciał, żeby rozgrywki i mistrzowskie trofeum zatytułować jego nazwiskiem. Znana jest też anegdota o tym, jak Walker poradził kiedyś zdenerwowanemu i rzucającemu kijem Bobby'emu Jonesowi, "żeby nauczył się kontrolować swój temperament, a zostanie najlepszym golfistą w dziejach".

Dynastia Bushów wiele zawdzięcza też, jeśli chodzi o golfowy wkład, Prescottowi Bushowi, czyli dziadkowi przedostatniego prezydenta Ameryki. Prescott także był przewodniczącym U.S. Golf Association - w 1935 roku - a później został senatorem stanu Connecticut. Jak dotąd, był najlepszym golfistą w całej rodzinie Bushów.

Jeśli chodzi natomiast o samych prezydentów, to podobno George H. Bush ma dobry swing i jest przygotowany do gry pod względem atletycznym. Jednak, tak jak większości golfistom, duży problem sprawia mu krótka gra, zwłaszcza puttowanie. A jak na polu radzi sobie George W. Bush? "Spokojnie mógłby mieć jednocyfrowy handicap, gdyby więcej grał i trenował. potrafi bardzo daleko uderzyć z tee. Zazwyczaj gra szybko i powinien chyba przez dłuższy czas zastanowić się nad uderzeniem" - takie zdanie o golfowych umiejętnościach 43. głowy państwa ma jego ojciec, prezydent nr 41.

Lubię golf, bo jest bardzo czasochłonny

Wielkim fanem golfa jest Bill Clinton. Jak sam mówi, lubi ten sport z tego powodu, z którego większość ludzi trzyma się od niego z daleka - golfowi trzeba poświęcić bardzo dużo czasu. Clinton twierdził, że dyscyplina ta, jak nic innego, pozwala mu zachować normalność i zapomnieć o pracy. Oczywiście, kiedy jest się prezydentem Ameryki, taka całkowicie prywatna runda golfa nigdy nie jest możliwa, często jednak można zagrać z najlepszymi zawodnikami na świecie. Clintonowi trafił się prawdziwy rarytas - 18 dołków z Tigerem Woodsem. "Tygrys" relacjonował później to wydarzenie w dość żartobliwy sposób. Nie omieszkał wspomnieć, że prezydent oszukuje, tak jak większość golfistów. Gra z nim była jednak dla Woodsa przyjemnością: "Clinton to bardzo inteligentny, błyskotliwy, fajny partner do gry. Bawiliśmy się całkiem nieźle".

42. prezydent Stanów Zjednoczonych wymyślił również dość oryginalną teorię na temat swoich golfowych umiejętności. Otóż, podczas jego bytności w Białym Domu uległy one znacznej poprawie, co było swoistym precedensem. Tę poprawę swojej gry Clinton wyjaśniał właśnie częstymi rozgrywkami z najbardziej utalentowanymi golfistami na świecie.

Czy Barack Obama pod koniec swojej kadencji również będzie mógł pochwalić się takim osiągnięciem? Niedawno Amerykanin przyznał, że "na polu golfowym może wydarzyć się zastraszająco dużo rzeczy". Na razie Obama nie porzucił jednak koszykówki, a w golfa gra podobno tak, jak uprawia politykę: "metodycznie, bez strachu przed wyzwaniami, ale i bez niepotrzebnego ryzyka".

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.